Skrajnie subiektywna relacja z Costa Blanca czyli: Mój pierwszy raz miał smak dojrzewających mandarynek

Propozycja padła od chłopaków podczas spotkania klubowego. Miałem tydzień na podjęcie decyzji. Długo myślałem, rozważałem za i przeciw. Brałem pod uwagę argumenty zdroworozsądkowe, mniej zdroworozsądkowe i abstrakcyjne, a nawet ekstremalnie absurdalne… Rozmyślałem, rozważałem wciąż balansując na krawędzi pomiędzy „jadę!” a „nie jadę!”. Kiedy czas decyzji upłynął, padło szybkie spontaniczne, niemal sakramentalne: „jadę!”… W przeciągu kwadransa Dawid kupił bilety. Pozamiatane…

Czteroosobowa „szpica” na ten wyjazd uformowała się z klubowiczów-seniorów: Darka, Dawida, Daniela i ze mnie (seniora wyłącznie metrykalnego)…
W trybie natychmiastowym zdekonspirowały się wszystkie moje słabości. Brak doświadczenia, niskie zasoby mocy, niedostateczna wytrzymałość, zatarte w pamięci węzły etc. Wady i przeciwności losu wypełzały z cienia jak trolle…
Zaczęły się przygotowania. Koledzy wykazali ogrom cierpliwości do moich niespiesznych postępów na panelu. Krótka oś czasu, jaka pozostała do wyjazdu, wykluczała rewolucję w mojej formie i umiejętnościach. Niemniej jednak starałem się na ścianie osiągnąć progres. Poza panelem uporczywie torturowałem ścięgna żeby wykrzesały z siebie co nieco. Kalendarz pozostawiał coraz mniej złudzeń.

Po cichu podziwiałem śmiałość chłopaków – wzięli niedoświadczonego, mało rozwspinanego do kompanii. Na ich bary spadnie więc prowadzenie, doglądanie „młodego” czy się nie poplątał i ogólne ogarnianie systemu.
Sam zastanawiałem się nad wieloma szczegółami. Nie znałem swoich reakcji na większych wysokościach przy dużej ekspozycji. Nie miałem bladego pojęcia, jak zadziała gastryka i jakimi potrzebami zaskoczy w ścianie, na stanowisku, w uprzęży. Nie mogłem przewidzieć ile wykrzeszę z siebie w zderzeniu ze znacznym zmęczeniem, przegrzaniem a może i lekkim odwodnieniem. Z drugiej jednak strony napędzała mnie wyobraźnia o pięknych drogach, konieczności działania wespół z partnerem na jednej linie. Nie bez znaczenia pozostawała skryta projekcja drobnych przyjemności. Zapach palonego przedniej jakości tytoniu gdzieś na górze w ekspozycji zwielakratnia w mnie (!) radość wspinania…

Środa – dzień pierwszy wyprawy.

Ania zawiozła mnie na miejsce spotkania. Poinstruowała chłopaków, by roztaczali szeroko pojętą opiekę nad niespełna czterdziestoletnim dzieckiem. Po umiarkowanie czułym pożegnaniu i zebraniu kilku instrukcji, wyruszyliśmy na lotnisko we Wrocławiu (umiarkowanie w pożegnaniu wynikało zapewne z votum separatum Ani względem mojego udziału w przygodzie).
Z Wrocławia siła nośna działająca na skrzydła rajanera przeniosła nas do Alicante. Czas podróży upłynął głównie na kompresowaniu się w skromnie komfortowym fotelu. Przerośnięty bagaż, rzekomo podręczny, wypełniał zdecydowaną większość przysługującej mi przestrzeni. Przestrzeń audialną szybko ogarnęły basowe, industrialne ‘empetrójki’ z lewego silnika. Za okienkiem dynamicznie zmieniał się krajobraz, złożony głównie z silnika i lewego skrzydła. Prawe ucho moje, nieszczęśliwie zorientowane w kierunku stewardess i stewardów usiłowało wyłączyć się wobec permanentnego ataku handlem „obnośnym”. Podzielacie moje wrażenia z sytuacji, w której „biznes” potrafi zmącić nawet taką przyjemność jak latanie?

Po 3 godzinach lotu dało się odczuć lekką wędrówkę żołądka, przeciwną do trajektorii przyciągania ziemskiego. Zapaliły się światełka sygnalizacyjne „zapiąć pasy”. Delikatne tąpnięcie, sporadyczne oklaski i… Tak, to już stacja końcowa.
Na lotnisku zawiązały się pierwsze zespoły dwójkowe. Związani obowiązkiem poszliśmy z Danielem po bagaże. Darek z Dawidem zajęli się wypożyczeniem samochodu. Przed wyjazdem jeszcze dopełniliśmy obowiązku skrupulatnego przestudiowania topografii rys, przerys i zadrapań na karoserii pożyczonego wehikułu. Zaktualizowaliśmy owe topo żeby uniknąć przy zwrocie odpowiedzialności za „nie-nasze” kolizje. Wówczas dopiero mogliśmy spokojnie opuścić lotnisko.

Dalsza część wieczoru upłynęła nam głównie na dyskusjach o pokrętności hiszpańskich dróg asfaltowych. Rozmowy od czasu do czasu okraszaliśmy charakterystycznymi dla bogatej polszczyzny ekspresjami. Dyskusje ustały, kiedy rozwiązawszy wszystkie gordyjskie węzły Finestratu dotarliśmy do włości państwa Edwardsów.
Na miejscu Betty Edwards przywitała nas serdecznie. Ulokowaliśmy się w domku dla nas przeznaczonym. Wieczorną higienę zaczęliśmy z kolegą Danielem od papieroska na tarasie. Z tarasu roztaczał się widok na Campanę zagubioną gdzieś tam w ciemnościach. Obok horyzont zdominowały światła Finestratu i Benidormu. Znacie to uczucie, kiedy wieczorna panorama tak ogarnia całą waszą uwagę, że zapominacie o wieczorynce? Tak rozpoczął się pierwszy wieczór w doborowym towarzystwie. Wieczorne rozmowy o wszystkim z lekką dominantą wspinania stały się równie znaczącym elementem wyjazdu, jak i wspinanie.

Czwartek – dzień drugi wyprawy…
…rozpoczęliśmy od lekkiego śniadanka z dóbr posiadanych (kwestię higieny/toalety porannej pominę bo to aksjomat; zgadzacie się ze mną?). Obiecaliśmy sobie solidne zakupy dla wzbogacenia posiłków. Ale, ma się rozumieć, dopiero w drodze powrotnej ze skalnego placu zabaw. Poranny rytm oparty na toalecie, śniadaniu, obowiązkowej kawie (dla niektórych połączonej z dymem) rozpoczynał nasze wszystkie kolejne dni pobytu w Finestrat. Nie można też pominąć konstruktywnych rozmów z Rowlandem Edwardsem, autorem wielu dróg w pobliskich rejonach.

Po dłuższej przejażdżce i kolejnej serii dyskusji o pokrętności hiszpańskich, dróg dotarliśmy tam, gdzie dotrzeć zamierzaliśmy – czyli hiszpańskiej hurtowni dróg wspinaczkowych Guadalest Buttress.
Darek z Danielem, Dawid ze mną – tak podzieleni rozeszliśmy się do zajęć własnych. Dawid poprowadził oba wyciągi na drodze o szlachetnej nazwie Amber Lights. Ja powłóczyłem się za Dawidem, czując się jak robocik sterowany z drugiego końca kabla. Bursztynowo (zgodnie z nazwą drogi) zrobiło mi się na drugim wyciągu. Stanąłem w trudnawym dla mnie zacięciu. Werbalny doping Dawida przemieszczał mnie stopniowo w górę. Mozolnie osiągałem kolejne centymetry wyżej. Na stanowisku zrobiłem kilka zdjęć, w lewym i prawym oku zarejestrowałem kilka migawek rozległego krajobrazu. Niemal niezwłocznie, decyzją Dawida jako bardziej ogarniętego, rozpoczęliśmy zjazd w dół.
Po pierwszym zjeździe musieliśmy przejść kawałek po półce, wpinając się do mało zachęcającej stalowej liny. I kolejny zjazd w dół do podstawy. Tak minął pierwszy wielowyciągowy wspin. Nie bolało (no, może trochę palce u stóp – ale to kwestia nie do końca idealnie dobranych stóp do butów)!

Potem poprowadziłem jeszcze za radą Dawidą pierwszą drogę naszej wielowyciągówki. Skończywszy proces wstępnego rozwspinania udaliśmy się na zasłużony relaks. Na miejsce zajęć relaksacyjnych wybraliśmy widzianą ze stanowiska tamę z turkusowym zalewem.
Zrelaksowani wróciliśmy po Darka i Daniela, z którymi ponownie udaliśmy się na kolejny relaks na tamie. Upewniwszy się, że tym razem jesteśmy całkowicie zrelaksowani zarządziliśmy demokratycznie triumfalny powrót do domu z drobną przerwą na niezbędne zakupy. A resztę dnia, wiadomo, spędziliśmy na konsumpcji z kameralną dystrybucją wrażeń i refleksji. Bogactwo przestrzeni intelektualnej podkreślane było systematycznie doskonałą kuchnią chłopaków (z Dawidem na czele) i hiszpańskim winem.

Piątek – dzień trzeci tudzież czarny piątek…

Piątek wybraliśmy na realizację ambitniejszych scenariuszy. Plany początkowo wahały się pomiędzy Hunted Walls a Aguja de Pilars. Ostateczny werdykt wyłonił tę ostatnią ścianę.
Tego poranka do ekspresyjnych dyskusji o pokrętności hiszpańskich dróg asfaltowych dołożyliśmy wątek o pokrętności hiszpańskich bezdroży. Nie przeczuwaliśmy jeszcze jak bardzo ową pokrętność sprawdzimy w praktyce. Dość solidne podejście do wybranej ściany przepoczwarzyło się w niemal całodzienny trekking z drobnymi stosunkowo elementami wspinania i zjazdu. Trekking ów można w skrócie scharakteryzować jako kolczasto-krzaczasto -rumoszowy. Daniel w swojej relacji zawarł wystarczającą ilość szczegółów z wyprawy. Pierwsze jednak wrażenie widoku ścian usadziło mnie twardo na dupie. Zrodziły się dwa kluczowe pytania wzmocnione ekspresyjnym uniwersum ‘ja pierdolę!’. Co ja tutaj robię? I kto mnie tam wciągnie? Niestety, nie dane mi było uzyskać odpowiedzi tego dnia. Zebrałem osobiste pamiątki w postaci nowej kolekcji rys (na naskórku we wszelkich możliwych okolicach i na garderobie). Powrót ze względu na późną porę (nie pękaliśmy! Kierowaliśmy się zdrowym rozsądkiem!) dostarczył również nieco emocji. Szczegóły zapewne znacie z relacji Daniela. Wieczorem, w domku w Finestrat podzieliłem się telefonicznie wrażeniami dnia z Anią.
– Prima aprilis? – podsumowała – teraz opowiedz jak było naprawdę!
No tak, zapomniałem o naszej rodzimej tradycji, którą tego dnia los przypomniał nawet i tutaj.
Sobota – wolna sobota dniem czwartym przygody…

Splot wrażeń z tego dnia przyczynił się do podjętej decyzji o sobotnim, w pełni zasłużonym, relaksie. Morza szum, ptaków śpiew i gwar popołudniowy na festynie mercado traditionale w Finestrat – w ten sposób minęła sobota.
Do miasteczka Finestrat wybraliśmy się pieszo, co pozwoliło dołożyć do programu drobny element arboturystyki. Rosnące przy drodze drzewka mandarynkowe uatrakcyjniły poznawanie okolicy. Pierwszy z owoców, pomimo, iż okazał się swoistą psiarą dla podniebienia, nie zniechęcił do dalszej konsumpcji. Kolejne okazały się eksplozją smaku. Fenomenalna słodycz uzupełniała soczystość miąższu, co przy niewielkiej, ale odpowiedniej skali kwasowości dawało piorunujący efekt. Kilka dodatkowych owoców zabranych ze sobą pozwoliła wracać do owych smaków każdego wieczora.

Niedziela – dzień piąty…

W niedzielny poranek dało się odczuć nielekkie łaknienie wspinania. Puig Campana widywana z tarasu z godziny na godzinę stawała się coraz bardziej realna…
W naszych zespołach zgodnie z planem nastąpił szacher-macher. Daniel szedł z Dawidem. Darek wziął mnie do zespołu. Podejście pod ścianę trochę nas rozgrzało. Po krótkiej wymianie uwag i szybkim papierosku (Daniel i ja, bo chłopaki w dalszym ciągu nie chcieli dołączyć do sekcji papierośników) rozeszliśmy się do swoich doków startowych. Zaczęło się jak zwykle. Partner (Darek) przeszedł pierwszy wyciąg bez szczególnych trudności, a mnie z kolei ta sama droga troszkę sponiewierała.
Nie zdążyłem ochłonąć, kiedy Darek rozpoczynał następny wyciąg. Wisiałem na stanowisku starając się ogarnąć asekurację, regenerację i zażegnać ciche anonimowe podszepty o „wyprawie z motyką na słońce” (w moim wydaniu).
Na początku jednak drugiego wyciągu Darek zdecydował słusznie, że „nie idźmy tą drogą”. Słusznie, bo dla mnie mogło być zbyt kozacko. Ekspresowa sesja fotograficzna miała uwiecznić podjęte wyzwanie. Zjechaliśmy do podstawy i kiedy poczułem się turbokomfortowo, Darek zdecydował o wspinie śladami chłopaków. Tym razem pierwszy wyciąg przebrnąłem jakoś optymistyczniej. Dzięki temu na kolejnych wyciągach zacząłem coraz bardziej niezauważalnie wkręcać się w to co robiliśmy. Sztywny wówczas podział ról odpowiadał mi całkowicie. Darek prowadził wszystko, ja zbierałem sprzęt. W tych siedmiu wyciągach zapamiętałem trudniejsze i łatwiejsze fragmenty, „jaskinkę” wyłożoną różnej wielkości kruszywem skalnym i kilka innych form skalnych. Gdzieniegdzie pamiątkowa fotka, kilka łyków wody, kontakt z chłopakami przez walkie-talkie. I kolejny wyciąg.

Był taki moment, kiedy wrażenie zrobił niespodziewanie zbliżający się świst, jak z filmów sf. Wisząc na stanowisku podniosłem głowę. Od strony nieba leciało w moim kierunku coś wielkości piłki lekarskiej. Odruchowo wykonałem ruch pozornego uniku. Pozornego, ponieważ do ściany przytuliłem kask i to, co pod kaskiem się mieściło. Cała reszta pozostała bez szczególnych zmian w położeniu. Szczęśliwie trajektoria lecącego obiektu omijała mnie w odległości stosunkowo komfortowej. Należało więc częściej spodziewać się „meteorów” – uwierzcie, że adrenalina wypełniła mnie po zmierzwioną pod kaskiem grzywkę…
Wydawało się, że nie marnujemy zbyt dużo czasu na odpoczynki. Mimo to siódmy wyciąg kończyliśmy stosunkowo późno. Czasu na entuzjazm i fikołki do obiektywu mieliśmy ekstremalnie mało. Należało rozejrzeć się za stanowiskiem zjazdowym. Do Darka wówczas zadzwoniła Betty Edwards. Okazało się, że niemal cały czas wspinaliśmy się pod czujnym okiem i lunetą Rowlanda. Po wymianie zdań i zwiedzeniu najbliższej okolicy naszego stanowiska, Darek zjechał.

Zostałem sam… Żeby zabić czas oczekiwania wykonałem kilka tzw. glonojadów do obiektywu. Na pamiątkę. Rozejrzałem się po okolicy. W lewo, w prawo, znowu w lewo… Wówczas przyszło do mnie to coś, co można nazwać aniołem stróżem. Mój stróż był jednakże albo potłuczony albo kiepsko opłacany…
– Zostałeś sam… I co teraz? A jak źle wepniesz przyrząd? A jak źle zawiążesz bloker? A jak stanowisko nie wytrzyma? A może lina nie wytrzyma? Nie oszczędzałeś się ostatnio z konsumpcją…
Długi zestaw pytań i uwag katastroficznych anioła rzekomo stróża przerwało z dołu:
– Lina wolna!!! – jednocześnie z głosem Darka, który uwolnił mnie od anielskiego towarzystwa, przypomniała się uwaga Darka sprzed kilku wyciągów.
– Zaufaj, Piotr, stanowiskom, inaczej ta cała zabawa nie ma sensu!
I uwaga z poprzedniego wieczora:
– Panowie, musimy sobie wzajemnie ufać…

Dupościsk puścił.
Ostatnim naszym zjazdom towarzyszył zaawansowany juz zachód słońca. Stając już na gruncie poczułem, że „to już wszystko na dziś”, nie wiedząc, czy więcej w tym w tym ulgi czy niedosytu. Nie było już czasu kontemplować przejścia, nie było czasu też gestem papieskim usiorbać ziemi… Podziękowaliśmy sobie wzajemnie uściskiem spracowanej dłoni i szybkim marszem skierowaliśmy się do naszego opla, goniąc resztki światła…
W Finestrat cała magia tego dnia podkreślona została kolejnym z wielu wieczorów w doborowym towarzystwie, przy doskonałej kolacji i butelczynie niezłego hiszpańskiego wina. Gdzieś pomiędzy smakiem cytrusów i smakiem zakończonego procesu fermentacji owoców pojawiał się specyficzny posmak wspianania. Najlepszy z dotychczas mi znanych…
Poniedziałek szósty dzień wyprawy…

W poniedziałkowy poranek zmieszały się opary satysfakcji z wczorajszego wspinania, ekscytacji z kolejnego zamierzenia i kawy z kawiarki Dawida. Jeśli mieliście okazję delektować się kawą z tejże kawiarki w skalistych okolicznościach przyrody – wiecie o czym piszę…
W poniedziałek więc zdecydowaliśmy się poczuć inny fason przygody – klify. Wybór padł na Toix Sea Cliffs. 20-minutowe podejście z parkingu na wybrzeże zakończyło się w miejscu spodziewanego zjazdu (z widocznym stanowiskiem). Rekonesans chłopaków potwierdził, że jesteśmy we właściwym miejscu. Darek jako pierwszy zjechał sprawdzając czy nie ma strachu. Nie było strachu. Kolejno więc wszyscy zjechaliśmy do Darka. Tradycyjnie uruchamiając kolejne flesze i hałasując migawkami aparatów uwiecznialiśmy chwile chwały. Pobuszowaliśmy nieco w niszy. Śladów długotrwałej egzystencji ludzkiej nie znaleźliśmy. Da się wyjść. Obejrzeliśmy mało wiarygodne drabiny, stanowiące onegdaj zapewne ciągi komunikacyjne piesze.
Dalej czekały nas metry trawersu w różnych kombinacjach i wariantach. Poszliśmy w zespole czwórkowym, w trudniejszych terenach rozdzielaliśmy się na dwójki. Cały czas trzymaliśmy się w pobliżu siebie. Nierzadko kolektywne dzieliliśmy ograniczoną przestrzeń na stanowiskach…

Stosunkowo prosta droga przygotowała nam drobną niespodziankę – ten ‘moment’ kiedy pojawia się chwila wahania.. Z wrażenie prawdopodobnie zapomnieliśmy uwiecznić ten absorbujący zmysły fragment drogi. Narożnik skalny, przewieszający się ku dołowi do poziomu morza. Powyżej ładny dziób, idealny na podchwyt. Brakowało jednak do podchwytu stopni pod chociażby jeden palec u nogi… Fragment drogi stanowił równanie z wieloma niewiadomymi. Co się kryje za narożnikiem – dobre chwyty i stopnie, czy nie? Jak będzie wyglądała asekuracja? Czy i jaki będzie lot?

Pierwszy poszedł Darek. Jego przejście, pomimo, iż szybkie i sprawne, zagrało mi trochę na emocjach. Związany z Darkiem, nie miałem możliwości po gentlemańsku przepuścić kolegów wyższych rangą i doświadczeniem… Ekscytacja przygodą w klifach mijała w miarę przybliżania się do owych dramatycznych dla mnie ruchów … W podświadomości czułem, że coś nie szło jak należy Nagle zabrakło mi rozwiązania, chwytów i stopni. Fale co chwilę rozbijały się o skały poniżej… dużo poniżej… Przelot, w który wpięta była lina znajdował się gdzieś niewidoczny za rogiem. W wyobraźni oddalony był o mile… Ręce zdrętwiały.. Anioł stróż dawno stracił wiarygodność… Zawołałem więc Jezus. Moje wołania zostały zignorowane… Wyjrzałem wreszcie za skałę. Darek asekurował mnie ze stanowiska. Oszacowałem ewentualne wahadło – szacunki wypadły niekorzystnie [wg mojej osobistej skali niekorzystność była na poziomie „o ja pierd..lę!!!”]. Ręce już sygnalizowały konieczność minimalnej chociażby regeneracji. Natychmiast! Sacrum nie pomogło, na usta zaczęło cisnąć się profanum. Niespodziewana już pomoc przyszła ze strony Dawida. Werbalnie przywołał moje kończyny do porządku [cytat raczej spoza klasyki literackiej]. Cudem wówczas zaczęły pojawiać się stopieńki, chwyciki… Nawet te malusie trzymały pancernie… Niskie tony fal morskich rozbryzgujących się o klif przestały paraliżować. Chwilami nawet rozszerzyły percepcje moich zmysłów. W każdym razie finalnie stanąłem na stanowisku z Darkiem. Trudno mi będzie przekazać tę implozję euforii, ulgi…
Z tego stanowiska szliśmy już tylko do góry, do wyjścia. Kiedy Darek szykował się do kolejnego wyciągu, do stanowiska dotarł Dawid. Następna część drogi była dobrze obita. Na jej końcu, mieliśmy okazję z Danielem wypalić sportowego zasłużonego papieroska.. „Papierosek” wymagał kilku logistycznych przedsięwzięć (bez przerywania asekuracji). Hokus-pokus w wydaniu Daniela zwieńczony został charakterystycznym przyjemnym zapachem dymu (który, jak się później okazało, dotarł nawet do stojącego na poprzednim, niższym stanowisku, Dawida).

Zebrani wszyscy na stanowisku zrobiliśmy kilka zdjęć pamiątkowych, podsumowaliśmy kilkoma słowy przygodę. Spakowaliśmy wszystkie „zabawki” i ruszyliśmy w drogę powrotną. W samą porę. Tuż przed parkingiem poczuliśmy niepożądane raczej opady atmosferyczne…
Opady te zdefiniowały nasz kolejny dzień. Spędziliśmy go na poszukiwaniu rejonu, w którym nie pada, ale łatwiej było znaleźć zaginioną Atlantydę…

Niepocieszeni byliśmy nawet mozolnym podejściem drogą krzyżową na niewielkie wzniesienie z malowniczą nekropolą. Po szóstej stacji tejże drogi uznaliśmy, że jak wszystkim krzyżowcom – należy się mały zastrzyk kofeiny w pobliskiej kafejce. Resztę dnia spędziliśmy już Finestrat. Żeby jednak nie zmarnować dnia, pogłębialiśmy doświadczenie w zakresie szeroko pojętej arboturystyki, koncentrując się głównie na problemach mandarynkowych i cytrynowych przejść.
W ostatni dzień, korzystając z pogodnego dla odmiany przedpołudnia, stanęliśmy pod rozległymi ścianami Castelettes. Jak w kuchni pełnej niespodzianek – znalazło się coś dla każdego. Nowe drogi, nowe rejony – uwieczniliśmy się na matrycach naszych aparatów i telefonów. W przerwach korzystaliśmy z dobrodziejstw posiadanych zasobów – herbatka, woda, papierosek, baton… Pilnując harmonogramu wróciliśmy do Finestrat. Spakowaliśmy się, ogarnęliśmy bazę, by pozostawić po sobie czystość i dobre wrażenie. W drodze na lotnisko zatrzymaliśmy się jeszcze w Finestrat na skromną paellę, ostatnią wieczerzę w tym turnusie. Przy stole, jak przystało na ostatni dzień pobytu, nie zabrakło słów podsumowania i wrażeń z wyjazdu. Bez przygód dotarliśmy do domów.

Debiutowałem we wspinaniu wielowyciągowym. Będę miał czym wnuki przy grillu maltretować (z gatunku ‘opowieści dziadka z krypty). Mam niezatarte (na chwilę obecną) wspomnienia z doskonale spędzonego czasu z doborową kompanią seniorów. Przywiozłem kilka konstruktywnych wniosków i ciernie w naskórku (właściwie to jeden się jeszcze uchował ku mojemu zaskoczeniu). I już mi brakuje takiego smaku mandarynek…

PS.
– Jakbyś się tak nie obżerał, grubasie, to byś nie pękał, że lina nie wytrzyma! – skomentowała Ania sprawdzając i korygując moją relację…
Długo też szukałem odpowiedniego wyrażenia oddającego treść ukrytą w zdaniu „Darek wziął mnie do zespołu”. Piecza, dozór, kuratela, troska, dbałość, patronat, opiekuńcze skrzydła , troskliwe oko – wszystko to pasuje, ale nie odzwierciadla całości. Pozostaje tylko ponownie podziękować Darkowi (nie pomijając, oczywiście, chłopaków, Dawida i Daniela)!
Panowie – Dzięki! Jesteście Wielcy 

jeszcze więcej zdjęć

Share: