Daniel – Prima Aprilis

01.04.2016

Wstajemy wcześnie. Popchnięty niezrozumiałą ambicją, wbiegam do kuchni z mocnym postanowieniem przygotowania śniadania. Jajecznica ze szpinakiem, suszonymi pomidorami i zielonymi oliwkami. Do tego kawa i pomarańcze.

Otwieram okna, niech ten wiatr znad morza też powiewa w naszym tymczasowym, pomarańczowym domku. Zresztą, zapach czterech dorosłych mężczyzn, na dość małym metrażu może wzbudzić dreszcz emocji, tudzież onieśmielić co po niektóre kobiety. ( mam tu na myśli przede wszystkim różnorodność naszych perfum, kremów, dezodorantów, antyperspirantów a nie np. charakterystycznego swądu wydobywającego się z butów wspinaczkowych)

Jedziemy dzisiaj na ścianę Aguja Del Pilar. Około 170 metrów wspinania. Kilka dróg wspinaczkowych autorstwa albo Rowlanda albo Jego syna Marka o trudnościach od 6a do 6b.

– Jak nazywa się to rondo? – Darek prowadzi auto.
– A nie wiem – spokojnie odpowiada Dawid.

Ronda stały się moim ulubionym fragmentem drogi. W przewodniku rondo nazywało się np. oliwkowe a tabliczka na rondzie pokazywała cyferkę np.5. I tak sobie wesoło, trochę na tych rondach pojeździliśmy…
Zaparkowaliśmy. Ustawiamy się do pamiątkowego flagowego zdjęcia. Pstryk. Idziemy. Szukamy przełęczy z której musimy zejść do stanowiska zjazdowego. Poruszamy się po dość sypkim piargu, wśród niezliczonych ilości złośliwie kłujących krzaków, krzaczków, krzewów, gałązek, drzewek kurwa jego mać! (przepraszam Cię córeczko, ale na myśl o tych wszystkich drzazgach i kolcach, które wyjmowałem przez tydzień oczy bielmem złości mi zaszły)
Powolutku zdobywamy wysokość. Pierwsza przełączka. To chyba nie tu. Idziemy dalej. Druga, hm…może jeszcze kawałeczek dalej. Po prawej stronie ukazuje się wąwóz z dość bezpiecznym zejściem. Schodzimy powoli. Jest stanowisko. Coś a’la ring i stary hak.

– Daniel, zjedziesz ostatni, najlżejszy jesteś – zawadiacko zarządza Darek, wpinając jeszcze dodatkowy ekspres.
– „A tyle jem!” – myślę sobie.

Po zjeździe, nasz nowiuteńki, pachnący jeszcze farbą drukarską, przewodnik nakazuje nam iść w lewo i za pierwszym załomem wyłonić się powinna nasza dzisiejsza ściana. I wyłoniła się.. Ogromna, strzelista, pionowa i przewieszona. Wprost niezwykła … ale na pewno nie nasza…Patrzymy na zdjęcie to na skałę. No ni cholery, nie ta. Czytamy jeszcze kilka razy opis. No niby wszystko się zgadza, tylko ściana jakaś inna.

– Słuchajcie – mówię – bierzemy z Piotrem jedną krótkofalówkę i idziemy dalej w lewo nie oddalając się za bardzo od podnóża skał,.

Dawid z Darkiem poszli w prawo a my z Piotrem w lewo (uprzednio zapalając sportowego papieroska, bo stres towarzyszył nam ogromny;)

– Ta, to chyba dla Krzysia Szarmy – Piotr wskazuje na potężne pomarańczowe urwisko.

Idziemy dalej, wśród niekończących się, złośliwie kłujących krzaków, krzaczków, krzewów, gałązek, drzewek, coraz bardziej sypkiego piargu..
– Dawid, zgłoś się,
– Jestem,
– nie znaleźliśmy, wracamy,
– Dobra, czekamy.

Cudowna rzecz, ta krótkofalówka! We wszystkich podchodach bym rządził gdybym taką miał.

– Daniel, znaleźliśmy, widzimy trójkę wspinaczy – odezwał się głos Dawida, w coraz bardziej przeze mnie pożądanym przedmiocie.

Wracamy przez te cholerne krzaki, ślizgamy się na kamiennym piargu. No jesteśmy, nareszcie.

– Co robimy – pytam retorycznie.

Jest 15, znalezienie Aguji Del Pilar zajęło nam prawie cztery i pól godziny, okupionych niewiarygodną ilością igieł w najmniej spodziewanych fragmentach naszego ciała;) Patrzymy w milczeniu. Ściana ma około 175 metrów prawie idealnego pionu. Cóż, po standardowym – „My tu, ku….., jeszcze wrócimy!”;), zabieramy się do drogi powrotnej.
Skusił nas swoją bliskością, nietrudno wyglądąjący żlebik. Nie wiążemy się. Wygląda dość łatwo, takie gramolenie się po kamieniach. Po paru metrach zaczyna być coraz bardziej stromo i krucho. Idę powolutku i po cichutku… Sięgam wysoko lewą ręką do chwytu i …lecę z kamieniem wielkości małego telewizora. Nie zdążyłem nawet krzyknąć aby ostrzec chłopaków. Macham rękoma próbując się czegoś złapać. Nie wiem ile czasu to trwało. Sekunda? Mam, chwyciłem coś i nie puszczę! Stoję, trzęsąc się cały na jakiejś półeczce i próbuję się uspokoić wyskakujące serce. Nic mi nie jest. Kamień, na szczęście nie uderzył w żadnego z chłopaków. Próbuję się uspokoić i po chwili schodzę, jeszcze wolniej i jeszcze ciszej, do Dawida.

– Stary, nie wiedziałem jak Ci pomóc – słyszę od Dawida – Po prostu modliłem się żebyś się zatrzymał.

Chłonę powoli. Darek wyjmuje linę i wiąże się z Piotrem. Po kilku metrach rezygnują.

– Wracajmy pod ten wąwóz, skąd zjeżdżaliśmy. Tutaj nie ma nawet gdzie kości włożyć – zmęczonym głosem odezwał się Darek

Idziemy znowu wśród kłujących krzaków, krzaczków, krzewów, gałązek, drzewek. Wspinamy się, te ostanie dzisiaj, kilkanaście metrów. Po wejściu do wąwozu, nie czekam na chłopaków. Wychodzę na przełęcz. Tam dopiero siadam, wyjmuję wodę i zapalam papierosa. Już mi jest jakoś spokojniej i lżej. Dzisiaj jest Prima Aprilis, tylko czy aby na pewno?
Słyszę sapanie zbliżających się kolegów:

– Panowie – mówię spokojnie- jutro jedziemy nad morze.

c.d.n.

DSCN0146

więcej zdjęć